13.1.08

Nie każdy bandyta był antysemitą

"Dziennik", 12.01.2008

Chodakiewicz: Nie neguję istnienia antysemityzmu, jednak nie jest on jedynym wytłumaczeniem tego, co działo się między Polakami a Żydami po wojnie - mówi DZIENNIKOWI historyk, profesor Marek Jan Chodakiewicz. Według niego, po wojnie falę przemocy wobec Żydów spowodowało załamanie się w Polsce prawa oraz społeczne przekonanie o współpracy Żydów z komunistami.

BOGUMIŁ ŁOZIŃSKI: W książce "Po zagładzie", która właśnie się ukazała, stawia pan tezę, że główną przyczyną przemocy wobec Żydów w Polsce po wkroczeniu armii sowieckiej w 1944 r. było postrzeganie ich jako komunistycznych kolaborantów. Polemizuje pan w ten sposób z opinią, że głównym powodem tej agresji był antysemityzm.
MAREK CHODAKIEWICZ
: Nie neguję istnienia antysemityzmu, jednak nie jest on jedynym wytłumaczeniem tego, co działo się między Polakami a Żydami w tym czasie. Według mnie czynnikiem, który zdecydował o uruchomieniu fali przemocy wobec Żydów, było załamanie się w Polsce prawa i porządku oraz społeczne przekonanie, że Żydzi współpracowali z komunistyczną władzą, którą naród traktował jak wroga.

A więc pańskim zdaniem Żydzi byli po prostu postrzegani jako wróg polityczny?
Ta percepcja wynikała z ówczesnej sytuacji Polski. Wejście armii sowieckiej w 1944 r. dla większości Polaków oznaczało drugą okupację. Wraz z pojawieniem się nowej władzy ujawniali się ukrywający do tej pory bądź wracający ze wschodu Żydzi. Dla bezpieczeństwa osiedlali się oni przy ośrodkach władz, a więc przy miejscach zakwaterowania komunistycznych wojsk, przy urzędach bezpieczeństwa czy przy siedzibach ich sowieckich odpowiedników, czyli NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). Ludność polska odczytywała to jako kolaborację z komunistami, nawet jeśli nic takiego nie miało miejsca albo gdy na 30 żydowskich rodzin tylko trzy osoby były ubekami. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy Żydzi byli komunistami, bo to po prostu jest nieprawda, ale w taki sposób byli odbierani przez społeczeństwo.

A nie jest to właśnie przejaw antysemityzmu?
Jeśli powodem agresji wobec Żydów było pochodzenie etniczne czy religijne, to na pewno miała ona wymiar antysemicki. Rzeczywiście wśród ludu funkcjonował mit żydokomuny. Jednak nie możemy pomijać faktów, a w tym czasie 37 procent pracowników urzędu bezpieczeństwa było Żydami. Nawet jeśli przeciętny Polak nigdy w życiu nie widział np. Józefa Różańskiego, to on i inni komuniści żydowskiego pochodzenia funkcjonowali w powszechnej świadomości jako obcy, którzy rządzą Polską. Jednym z powodów niechęci wobec nich były na pewno pobudki patriotyczne.

Jak w takim razie wytłumaczy pan nieujawnianie przez Polaków już po wojnie ukrywania Żydów, jeśli nie obawą przed ostracyzmem ze strony antysemickich sąsiadów?
Jest inne tłumaczenie niż stereotyp Polaka-antysemity. Powszechnie uważało się, że jak ktoś ukrywał Żydów, to musi mieć pieniądze, więc nie ujawniano tej informacji w obawie przed złodziejami. Ukrywano to też przed ubekami, bo ci również przychodzili i kradli pieniądze, a kiedy wyszło na jaw, że Żydów skierowała np. Armia Krajowa, to można było nawet stracić życie.

Jeśli nie antysemityzm, to jaka była według pana przyczyna powojennych zbrodni na Żydach?
Ponieważ realny wróg, jakim była władza sowiecka, a potem ich polscy przedstawiciele, był za silny, lud znalazł wroga zastępczego, na którym mogła skupić się frustracja społeczeństwa, które przegrało wojnę. Takim wrogiem stali się Żydzi postrzegani jako twórcy nowego systemu. To w nich społeczeństwo ulokowało wszelkie resentymenty wzmocnione jeszcze niedawną propagandą antysemicką uprawianą przez Niemców.

Same resentymenty doprowadziły mordowania ludzi w Kielcach?
Na ten pogrom złożyło się kilka czynników. Z jednej strony nastroje społeczne, czyli lokowanie agresji wobec domniemanego wroga, za jakiego byli uważani Żydzi, a z drugiej niewątpliwie istniejący antysemityzm. Wyobraźmy sobie sfrustrowany tłum, który nie mogąc zabrać się za komunistów, nagle otrzymuje wiadomość, że Żydzi porwali i skrzywdzili polskie dziecko. To wystarczyło, aby rozpocząć pogrom.

Z analizy przebiegu pogromu w Kielcach może nasuwać się wytłumaczenie, że był to spisek komunistycznych władz. Na pewno komuniści wygrali pogrom propagandowo, pokazując światu, że Polacy są tak prymitywni i faszystowscy, że jedyną odpowiedzią na to jest dyktatura proletariatu i wujek Stalin. Ja jednak odpowiedzialnie nie mogę wysunąć tezy o sowieckim spisku, bo nie mam na to dowodów. Z relacji świadków wynika, że sowieccy funkcjonariusze NKWD na czele z pułkownikiem stali w pobliżu miejsca pogromu i nie pomagali Żydom.

Zwykle pogrom ma przebieg bardzo anarchiczny, w przypadku Kielc było inaczej. Bardzo szybko dom, w którym dokonywano zbrodni, został otoczony kordonem milicjantów i żołnierzy, a pogromszczycy skupili się tylko na jednej klatce schodowej budynku, który w całości był zamieszkały przez ludność żydowską. Dlaczego weszli tylko do jednej klatki, a pominęli inne, w których mieszkały rodziny żydowskich ubeków i policjantów? Być może znaleźlibyśmy odpowiedź, kto stał za tą tragedią, gdyby historycy zostali dopuszczeni do sowieckich archiwów.

W swej najnowszej książce pt. "Strach" prof. Jan Tomasz Gross twierdzi, że przyczyną pogromu kieleckiego był antysemityzm, na który istniało w powojennej Polsce przyzwolenie społeczne.
Prof. Gross nie podaje historycznych dowodów dla swoich tez. Jego poglądy mają charakter dyskursu kulturowego, a nie naukowych ustaleń. Relacji polsko-żydowskich po wojnie nie da się wytłumaczyć łatwymi schematami. Dostrzegł to żydowski naukowiec David Engel, który opisując pewne morderstwo, jakiego dopuścili się Polacy na Żydzie w okresie powojennym, zauważył, że być może bandyci byli antysemitami, ale chodziło im o walizkę z ubraniem. Czyli powody agresji były bardzo różne.

Prof. Gross stawia tezę, że antysemityzm w Polsce po wojnie wynikał z powodu obojętności Polaków wobec zagłady Żydów i współuczestniczenia w niej.
W ekstremalnych czasach istnieją rozmaite postawy. Zdarzali się Polacy - nawet całe grupy - którzy pomagali Niemcom w zagładzie Żydów, ale to były ich indywidualne wybory. Na tej podstawie absolutnie nie można twierdzić, że cały naród jest antysemicki. Tak samo z zaangażowania Żydów w komunizm - nigdy nie wysnułbym wniosku, że jest on żydowski.

Prof. Gross odrzuca wszystkie polskie stereotypy w stosunku do Żydów, a z drugiej strony podobne stereotypy stosuje wobec wszystkich Polaków. To tak jakbyśmy wysunęli absurdalną tezę, że Żydzi uczestniczyli w samounicestwieniu, bo prawie ćwierć miliona mieszkańców warszawskiego getta zostało złapanych i dostarczonych na plac wywózki przez żydowskich policjantów.

A może powojenny antysemityzm miał podłoże ekonomiczne, a nie polityczne? Może Polacy obawiali się Żydów zgłaszających się po zarabowane im mienie?
Oczywiście zjawisko zajmowania żydowskiego mienia istniało, jednak nie zgadzam się z tezą, że poczucie winy z tego powodu było podstawą antysemityzmu i przyczyną śmierci od 300 do 600 Żydów, bo tylu zginęło w Polsce w latach 1944 - 47. Rabowanie mienia było aktem bandytyzmu, a nie antysemityzmu.

Do tego nie jest prawdą, że Polacy przejmowali na własność nieruchomości. Żydowskie mieszkania zagrabione przez Niemców stawały się własnością III Rzeszy, a po wejściu Sowietów przechodziły na własność socjalistycznego państwa. Mieszkający w nich ludzie nie byli ich właścicielami, lecz je wynajmowali, za co musieli płacić czynsz. Oczywiście, że Polacy mieszkający w tych budynkach nie byli zadowoleni, gdy wracali ich żydowscy właściciele - to normalny mechanizm psychologiczny, jednak oni nie zagrabiali tych mieszkań, bo były one własnością państwa.

Czy Polacy są jakimś ponurym wyjątkiem? Jak wyglądał stosunek do Żydów w innych krajach zajmowanych przez Sowietów?
W tym samym czasie były pogromy na Węgrzech, Słowacji, a nawet doszło do zamieszek antyżydowskich w Kijowie. A przecież w kraju sowieckim bardzo trudno dopatrzyć się jakiejkolwiek spontaniczności. Co więcej także w Europie Zachodniej powracający do swoich majątków Żydzi byli przyjmowani z niechęcią, wręcz nienawiścią. W Paryżu doszło nawet na tym tle do zamieszek, ale policja je natychmiast ukróciła. Niechęć do Żydów z powodu przejmowania ich mienia nie dotyczył tylko Polski, lecz całej Europy.


Marek Jan Chodakiewicz jest profesorem historii na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Polskie wydanie jego książki "Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie 1944 - 1947" opublikował Instytut Pamięci Narodowej.

9.1.08

Janusz Tazbir o Sarmatach

sobota 5 stycznia 2008 01:31
Czarna legenda polskiej szlachty to dzieło księży

Upijanie szlachty, przekupstwa, bijatyki - o tym, jak wyglądały sejmiki w XVII-wiecznej Polsce i jaki naród był wówczas uważany za najbardziej rozpity, opowiada DZIENNIKOWI znawca historii i kultury staropolskiej, Janusz Tazbir.

ROBERT MAZUREK: Skoro karnawał - to Sarmaci, bo któż balował, jak nie oni?
JANUSZ TAZBIR*: No tak, utarło się przekonanie, że wyzyskiwani chłopi ciężko pracowali, a szlachta tylko balowała. Otóż szlachta, nie mówię o magnatach, także pracowała, zwykle zarządzając majątkiem. I na zabawy mogła sobie pozwolić tylko wtedy, kiedy nie było robót polowych. I wówczas rzeczywiście balowano.

Stereotyp każe sądzić, że Polacy byli wyjątkowo rozpasani i zdemoralizowani.
To przesada! W XVII wieku za najbardziej pijacki naród w Europie uchodzili Niemcy, którzy upijali się piwem, winem, wódką. W Polsce oczywiście pito dużo, ale nie ma dowodów, że więcej niż gdzie indziej.

Piła tylko szlachta?
Nie. Jeden z włoskich podróżników daje cudzoziemcom radę, by nie przemieszczali się po Polsce w soboty i niedziele po zmierzchu, bo pijani chłopi napadają po gościńcach na przejezdnych. Rodzina mazowieckiego szlachcica, który poza dniem sejmikowym lub targowym udał się do karczmy i tam stracił życie, nie mogła liczyć na karę dla sprawców, bo niby po co ten szlachcic tam lazł.

Według Paska i Kitowicza okowita lała się szerokim strumieniem.
Szlachta popijała sobie miody i wina, skądinąd nie tylko węgrzyny - pito też gorzałkę i piwo. Ale pito nie tylko na balach, lecz również na sejmikach, na których magnaci poili szlachtę, by odpowiednio głosowała. Jest opowieść o szlachcicu tak pijanym, że lizały go psy, a on bełkotał: „Całuj, nie całuj, a ja i tak nie pozwalam”.

Inny wracał z sejmiku cztery niedziele, nie trzeźwiejąc.
Zapewne zatrzymywał się po drodze we dworach. Praktykowanie staropolskiej gościnności było tym łatwiejsze, że ani lokum dla gościa, ani wyżywienie nie było problemem. Siedziby szlacheckie były od siebie oddalone, co skądinąd powodowało, że nie wiedziano, co się w świecie dzieje. Więc mimo iż od połowy XVII wieku narastała ksenofobia, to wciąż każdy cudzoziemiec i gość był mile widziany, bo przynosił wieści z wielkiego świata. Nawet gdy zawierano kontrakty z arendarzami żydowskimi na prowadzenie karczmy, to do ich obowiązków, oprócz opłat, należało często przynoszenie panom nowin.

Żydzi jako media?
Bo u Żydów zatrzymywali się goście, więc oni najszybciej wiedzieli, co się dzieje. Świat od tego czasu nieco się zmienił. Zawsze opowiadam studentom, że o odkryciu Ameryki przez Kolumba wąska grupa elity polskiej dowiedziała się kilka lat później, a kilka godzin po kryzysie kubańskim warszawiacy już wykupywali mąkę i cukier.

Wracając do sejmików. Gdzie się na nich zatrzymywano?
Sejmiki trwały zwykle krótko, po kilka dni, i odbywały się zazwyczaj w kościołach. Jako że często dochodziło na nich do bójek, to przed sejmikiem wynoszono z kościoła Najświętszy Sakrament, żeby nie doszło do profanacji. Swoją drogą - czy pan wie, jakim wielkim wynalazkiem jest długopis?

Węszę podstęp.
Chodzi mi o to, że w parlamencie austriackim prano się kałamarzami. Wyobraża pan sobie? (śmiech) Ale miałem mówić o sejmikach. Otóż magnateria musiała się tam rzeczywiście wykosztować nie tylko na alkohol, ale i na zakąskę. Pamięta pan opowieść z Kitowicza, jak to jeden ze szlachciców nie miał w co wziąć rozdawanych gorących pierogów, więc załadował je w kaptur? Jezuici, którzy potrafili uzasadnić wszystko, pisali, że w tym objawia się cnota chrześcijańskiego miłosierdzia, iż bogaty dzieli się z biedniejszym.

Kupowanie głosów było przejawem miłosierdzia?
Oczywiście. (śmiech) Zresztą jezuici wymyślili wiele takich teorii. Na przykład narzekano na przekupność trybunałów, a palestra znana była z łapówkarstwa. Krzysztof Opaliński pisał do brata Łukasza, że "na osiołu obładowanym złotem zawsze można do sądu wjechać”. Jezuitów bardzo niepokoiło, że różnowiercy, których zresztą było w sądach coraz mniej, nie brali łapówek.

To rzeczywiście straszne.
Ale i na to jezuici znaleźli wytłumaczenie. Tomasz Młodzianowski, autor dwóch tomów bardzo obszernych kazań - ach, kto przez to przebrnął…

Pan profesor?
Dałem radę. I w jednym z tych kazań Młodzianowski wyjaśnia, że różnowiercy nie biorą, bo ich diabeł nie kusi. A nie kusi ich dlatego, że oni - jako heretycy - i tak zostaną potępieni, więc diabeł skupia się na katolikach. (śmiech)

Logiczne. Miał rację o. Młodzianowski.
Oczywiście, że miał. (śmiech)

Jak wielkie były różnice w stylu życia magnatów i szlachty?
Magnaci częściej się bawili, pili inne trunki, ale też między tymi grupami następowała osmoza, przenikanie. Stroje najpierw nosili magnaci, potem szlachta, a w końcu - przez służbę dworską - i chłopi. Znana jest historia jednego z magnatów, który zjawił się na sejmiku w pięknym niebieskim żupanie strojnym w brylanty. Na kolejnym sejmiku żupany, może nie tak bogate, ale bardzo podobne, nosili też inni. Zdenerwowany magnat ofiarował więc swój żupan kucharzowi. No to szlachta też rozdała swe stroje kucharzom (śmiech), byle nie nosić tego samego co służba. Zresztą mieszczanie też zapożyczali stroje od szlachty. Nawet menonici - sekta o dość surowych zasadach, która przywędrowała do Polski z Niderlandów - po pewnym czasie porzucili szare stroje i zaczęli chodzić w kolorowych.

Na ubrania wydawano dużo pieniędzy?
Tak, ale znacznie więcej wydawali ich mężczyźni, naprawdę. Kobiety siedziały po dworkach, a mężczyźni bywali na sejmikach i sejmach, więc wykosztowywali się na ubrania i biżuterię.

Skąd mit czasów saskich, w których tylko jedzono, pito i popuszczano pasa?
Z dobrobytu, który wtedy zapanował.

Dobrobytu? W szkołach mnie uczono, że od potopu szwedzkiego Polska ponosiła same straty materialne, a czasy saskie to katastrofalna dla nas w skutki wojna północna.
Paradoksalnie całkowity zanik aparatu państwowego spowodował wzrost dobrobytu. Po prostu obciążenia podatkowe były tak niewielkie, a w dodatku kiepsko ściągane, że większość pieniędzy pozostawała w rękach szlachty. Pod koniec XVIII wieku przez cały Sejm Czteroletni radzono, jakie guziki ma mieć stutysięczna armia, której oczywiście nie wystawiono, bo pieniędzy wystarczyło tylko na 60 tysięcy słabo wyekwipowanego wojska. Szlachta w czasach zaborów błyskawicznie poznała, co znaczą wysokie podatki i okazało się, że zaborcy ściągnęli ich znacznie więcej niż państwo polskie w XVIII wieku.

Wszystko więc za Sasów przepito?
Nie, zwróćmy uwagę, że powstało mnóstwo fundacji, budowano nowe klasztory, kościoły i zamki. Szlachta inwestowała, bo często nie miała co z pieniędzmi zrobić! O ile czasy saskie były przekleństwem dla państwa, o tyle pozwoliły odetchnąć szlachcie. Gromadziła ona wtedy całkiem pokaźne dobra kultury, a fundowane klasztory miały zasobne biblioteki. Wiele z tych zbiorów zostało rozgrabionych.

Ale grabiono już wcześniej, bo od potopu szwedzkiego.
To była pierwsza zaplanowana i systematyczna grabież dóbr kultury. Próbowano nawet wywieźć kolumnę Zygmunta, ale nie wiedziano, jak ją przetransportować. Mówiąc szczerze, gdyby nie międzynarodowy skandal, moglibyśmy spokojnie zatrzymać wszystkie eksponaty z goszczącej u nas wystawy "Sztuka Wazów”, bo przecież pochodziły one z Polski.

Może trzeba było?
Raz tak zrobiliśmy, kiedy w 1953 roku Czesi wypożyczyli nam rękopis Kopernika "De revolutionibus”, a my potem podziękowaliśmy za tak hojny dar. Biedni Czesi w ramach dbania o przyjaźń narodów socjalistycznych nic nie mogli zrobić.

Jednak czarna legenda o polskim upadku obyczajów musiała mieć jakieś podstawy.
Przyczynili się do niej księża, którzy w swych kazaniach piętnowali pijaństwo wśród wad narodowych, czasem nieco przerysowując jego rozmiary. I wreszcie od XVIII wieku to zaborcy zbierali i kolportowali argumenty przeciw Polakom. Anarchia, nietolerancja wyznaniowa z rozdmuchaną ponad miarę sprawą toruńską z 1724 roku.

Chodzi o tumult, w którym protestanci zdemolowali kolegium jezuickie, a sąd skazał dziewięciu z nich na śmierć. Dlaczego nazywa pan tę sprawę rozdmuchaną?
Bo takie wydarzenia miały niestety miejsce w całej ówczesnej Europie, ale tylko w tym wypadku doszło do tak silnej interwencji obcych państw, w tym Prus i Rosji.

Planowano nawet interwencję wojskową.
Wiadomości o tumulcie kolportowano jako przykład nietolerancji religijnej. Dodawano do tego warcholstwo, polnische wirtschaft.

Myślałem, że polnische wirtschaft to pojęcie XIX-wieczne.
Znano je już w osiemnastym stuleciu. Te wszystkie wady Polaków miały dowodzić, że ich państwo musiało upaść. Tymczasem Polskę zgubiły wady ustrojowe państwa, a nie wady narodowe. Do ich opisu używano też starych klisz. Jeden z podróżników francuskich pisze, jak to zziębnięta polska szlachta otwierała brzuchy chłopom, by ogrzać w nich stopy. To może być nawet prawda, bo krążyły takie opowieści, ale akurat o szlachcie francuskiej z XVI wieku! W Polsce takich przypadków nie zanotowano. Z jednej strony opowiadano o straszliwym losie polskich chłopów, a z drugiej Katarzyna II irytowała się, że nie może istnieć polskie państwo, bo masowo uciekają do niego chłopi z Rosji.

Od kiedy można mówić o micie sarmackim?
Wytworzył się w XVI wieku, a w następnym stuleciu wszedł do świadomości całej szlachty. Został rozpowszechniony nie tylko przez literaturę polityczną, ale kaznodziejów nauczających o obowiązkach opiekuńczych szlachty wobec poddanych, którzy nie są niewolnikami, choć pełnią wobec szlachty funkcję służebną.

A skąd w ogóle Sarmacja? Skąd polskim szlachciurom to się ubrdało?
Ta teoria najazdu starożytnych Sarmatów podkreślała wyjątkowość szlachty, która uważała się za osobny naród. Z tego brały się zarzuty klasyków marksizmu, że cóż to była za Polska, skoro nie zdołała spolonizować ani Żydów, ani Rusinów, ani Niemców?! Otóż szlachtę w ogóle nie obchodziło, jakim językiem tamci mówią, bo oni nie należeli do tej samej wspólnoty etnicznej! Wytworzył się naród szlachecki, który liczył do 10 procent populacji, czyli całkiem sporo.

Dwa, trzy razy więcej Polaków niż Anglików lub Francuzów miało prawo wyborcze. To nasz powód do dumy.
Innym jest ideologia polityczna szlachty zakładająca, że opozycja polityczna nie jest zbrodnią - jak to było w Rosji - ale wręcz cnotą czy obowiązkiem obywatelskim. Przeciwstawianie się królowi, który chciałby gwałcić wolność szlachty, było uważane za obowiązek i powód do dumy. Ta postawa, że władza nie jest z nadania boskiego, ale z wyboru obywateli, zajaśniała zupełnie innym blaskiem podczas zaborów i powstań narodowych przeciw carom i cesarzom.

To znana teza pana profesora.
I byłem z jej autorstwa bardzo dumny, a potem przeczytałem, że to samo w latach 20. ubiegłego wieku pisał Wacław Sobieski, a jeszcze później przeczytałem, że to samo pisał Maurycy Mochnacki w latach 30. XIX wieku. Wtedy ukułem teorię, że większość odkryć w humanistyce wynika z nieznajomości literatury przedmiotu. (śmiech) Kiedyś napisałem, co by to było, gdyby był tylko jeden rozbiór. Wtedy oczywiste byłoby, że upadliśmy na skutek własnych wad. Tymczasem reformami, Konstytucją 3 Maja, powstaniem kościuszkowskim daliśmy dowód, że jesteśmy zdolni do jakiejś naprawy państwa i walki o nie. I też byłem z tej teorii bardzo dumny, dopóki nie przeczytałem, że pod koniec XIX wieku to samo pisał Korzon. (śmiech)

Czasy sarmackie kojarzą się z upadkiem literatury.
To wmówiło nam oświecenie. Sarmatyzm przyniósł przecież rozkwit poezji, zwłaszcza patriotycznej, ale też przez pamiętniki umożliwił rozkwit zupełnie nowemu gatunkowi literackiemu - gawędy szlacheckiej, której mistrzem był Henryk Rzewuski. Mamy też oryginalny, wzbudzający dziś zachwyt za granicą portret trumienny, niebywale werystyczny. To ewenement na skalę Europy.

Ale upadek czytelnictwa był ewidentny.
Raczej upadek druku, bo czytano rękopisy. To zresztą powodowało później spory, czy "Pamiętniki” Paska są oryginalne.

Zastanawiano się też, która wersja "Pamiętników” Kitowicza jest bliższa oryginałowi.
Ano właśnie. Skądinąd do wydania wielu z pamiętników przyczynił się upadek Rzeczpospolitej. Wcześniej obawiano się publikowania niektórych z nich, by nie urazić magnatów. To samo zresztą widzieliśmy niedawno, kiedy wydano wspomnienia dygnitarzy PRL, zapewniających, że gdyby nam dłużej dano rządzić, to byśmy ho, ho, tę Polskę urządzili!

Niezłe porównanie.
Bo są podobne: wybielają autorów, a wobec innych są niesłychanie krytyczne. Ciekawy jestem, czy Rakowski rzeczywiście swe "Dzienniki” na bieżąco spisywał. Ale nie tylko pamiętniki wywoływały emocje. Bodaj największe wywołała słynna "Liber chamorum” Waleriana Nekandy Trepki, w której jest wykaz plebejuszy podszywających się pod herby. To było dzieło prawdziwie zakazane, krążące w odpisach jako anonimowe, bo nikt nie był tak odważny, by to wydać. To nie wyszło nawet w Polsce międzywojennej! A w PRL wielu skądinąd znanych ludzi rzuciło się na indeksy w tej książce, szukając swych nazwisk, i z ulgą oddychali, gdy ich tam nie było.

Takie to było ważne?
Proszę pamiętać, że renesans szlachecczyzny zaczął się już w latach 70. ubiegłego stulecia.

Wykpił to Gruza w "Czterdziestolatku”, każąc inżynierowi Karwowskiemu wieszać portret przodka.
Wydawano też reprinty herbarzy, pojawiły się sygnety z herbami. Odżył snobizm szlachecki.

Teraz do łask wracają tytuły.
Tymczasem szlachta nie mogła przyjmować obcych tytułów, więc zamiast "von” czy "de” przed nazwiskiem tytułowała się urzędem, często fikcyjnym. Podczaszy, podstoli - to były funkcje de facto niesprawowane. Tu widzę pewną analogię z czasami najnowszymi, w których również panuje szalona tytułomania. Znam jednego z szefów Komitetu Badań Naukowych, którego pytano, jak go tytułować. "Prezesie?”. "Nie jestem prezesem”. "Może profesorze?”. "Jestem tylko doktorem”. "To jak?”. "Po prostu, panie ministrze” - odpowiedział całkiem serio.

Niebywale skromny człowiek.
(śmiech) Te urzędy szlacheckie poniekąd dziedziczono i tak wojewodzic to był syn wojewody, a wojewodzicowicz to tegoż wojewody wnuk. (śmiech) I to również powtórzyła Polska Ludowa, bo w latach 70. wydano poufny okólnik o specjalnym zaopatrzeniu dla potomków dygnitarzy partyjnych.

PRL czerpała jednak z tradycji sarmackiej pełnymi garściami.
I czym bardziej rosła przepaść między nomenklaturą a resztą społeczeństwa, tym chętniej i częściej mówiono o pełnej demokratyzacji. Magnaci również karmili szlachtę sloganami o równości, a kiedy w jednej z konstytucji sejmowych pojawił się zwrot o "mniejszej szlachcie”, to podniósł się taki rwetes, że trzeba było wszystko zmieniać i przedrukowywać. Im bardziej rosły różnice między magnatem a szlachetką zagrodowym, który sam uprawiał ziemię, ale szablę stawiał na początek zagonu, tym głośniej mówiono o powszechnym braterstwie.

W jaki sposób, prócz legalnej nobilitacji, można było wejść w skład szlachty?
Nobilitacje były niezmiernie rzadkie, bo szlachta zastrzegła sobie, że zależy to od sejmu, jednak pomysłowość aspirantów do herbu była ogromna. W Wielkim Księstwie Litewskim do 1764 roku obowiązywał uzus prawny, na mocy którego Żyd przechodzący na chrześcijaństwo stawał się od razu szlachcicem. Miała to być forma nagradzania konwersji, tymczasem były przypadki konwersji odwrotnych, czyli przechodzenia plebejuszy na judaizm, i po kilku latach powrotu do katolicyzmu dla uzyskania herbu! Właśnie z tego powodu zrezygnowano z tego przepisu.

Były inne fortele?
Jednym ze sposobów na dowiedzenie swego szlachectwa było zeznanie 12 świadków. A że sam Kitowicz opisuje, iż przy każdym trybunale byli tacy świadkowie, którzy zeznawali nawet za miskę zupy, to zamożny plebejusz brał takiego delikwenta i kazał mu oskarżać się o to, że szlachcicem nie jest. Wtedy oskarżony powoływał dwunastu przekupionych świadków i wyrokiem sądu zostawał ogłoszony szlachcicem! Jeszcze kilka blizn…

Blizn?
No tak, bo prawdziwy szlachcic miał przecież blizny po ranach odniesionych na polu walki, więc ci, którzy ich nie mieli, chodzili czasem do cyrulika, by zrobił im niegroźne, ale widoczne nacięcia.

Imponujące. Myślałem, że głównie posługiwano się przekupstwem, choćby kupując tytuł barona.
Pomysłowość plebejuszy była rzeczywiście ogromna, choć i kupowanie tytułów się zdarzało. U schyłku XIX wieku jeden z dziedziców wysłał rządcę po tytuł do Watykanu, gdzie można go było kupić. Ten wraca i dziedzic go wypytuje: "Kupiłeś?”. "Kupiłem”. "A drogo?”. "Strasznie tanio, panie baronie. Tak tanio, że i sobie kupiłem”.

Mit sarmacki upadł wraz z I Rzeczpospolitą?
Tak, choć jego ślady przetrwały choćby w "Lilli Wenedzie” Słowackiego. Zresztą Sulimirski jeszcze w XX wieku starał się wykazać, że szlachta miała inne pochodzenie, a wspomniany już jezuita, o. Młodzianowski, powoływał się na badania antropologiczne, z których wychodziło mu, że kości w czaszce chłopa są podobne do narzędzi rolniczych.

*Janusz Tazbir, historyk. Od 1966 roku jest profesorem Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk (w latach 1983 - 1990 był jego dyrektorem). Badacz historii kultury i ruchów religijnych w Polsce XVI i XVII w. Przewodniczący rady naukowej Polskiego Słownika Biograficznego. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor książek: "Kultura szlachecka w Polsce”, "Tradycje tolerancji religijnej w Polsce”, "Reformacja, kontrreformacja, tolerancja”, "W pogoni za Europą”

Dwugłos o przyszłości Chin i USA

Bułgarski politolog dla DZIENNIKA

środa 2 stycznia 2008 01:32
Krastev: Chiny zawładną wyobraźnią świata

Niewykluczone, że w rozpoczętym właśnie roku społeczeństwa europejskie zostaną zmuszone do zmiany wyobrażeń o świecie, w którym żyjemy. Olimpiada w Pekinie będzie punktem zwrotnym, sygnalizującym przejście ze świata europocentrycznego do świata azjocentrycznego - pisze w DZIENNIKU bułgarski politolog Ivan Krastev.

Bo podczas tych igrzysk przeciętny Europejczyk dowie się, że w 2007 roku ponad połowa światowej odzieży i obuwia miała na etykietce napis "Made in China", że w Chinach powstała większość światowych komputerów oraz że Państwo Środka zużyło 40 proc. światowego cementu, 40 proc. węgla, 30 proc. stali i 12 proc. energii. Szanghaj rozbudowuje się w tak szaleńczym tempie, że co dwa tygodnie trzeba wydawać nowy plan miasta. Jednym słowem, Chiny zawładną wyobraźnią świata.

Podsumowując ubiegły rok, większość komentatorów skupi się zapewne na sukcesie traktatu lizbońskiego, zwycięstwie Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich we Francji i porażce populistycznej prawicy w Polsce. Traktat lizboński przywrócił Unii Europejskiej zdolność sprawnego funkcjonowania. Dzięki zwycięstwu Sarkozy’ego Francja ponownie zasiadła za kierownicą Europy. A dzięki porażce populistycznej prawicy Polska znowu stała się normalnym uczestnikiem europejskiego życia politycznego.

W minionym roku gospodarka europejska radziła sobie zupełnie przyzwoicie, ale nastroje społeczne były nieproporcjonalnie kiepskie. Według The Voice of the People 2007 (największego sondażu światowej opinii publicznej) Unia Europejska była najbardziej akceptowanym mocarstwem. A Al-Kaida, mimo powtarzanych regularnie gróźb, nie zdołała przeprowadzić w Europie żadnego zamachu.

Obywatele Europy prawdopodobnie skoncentrują się jednak na nowych obawach i zagrożeniach, które przyniósł ze sobą rok 2007. Żywność zdrożała, ceny ropy stały się bardziej nieprzewidywalne i Europejczycy stanęli przed następującym dylematem: aby zachować konkurencyjność, musimy albo więcej pracować, albo otworzyć się na imigrację.

Tymczasem zarówno do komentatorów, jak i zwykłych szarych obywateli zbyt powoli dociera to, że w ubiegłym roku wydarzyło się coś o wiele ważniejszego: liberalna demokracja straciła monopol w politycznym imaginarium świata, a chiński kapitalizm jednopartyjny i kremlowska suwerenna demokracja zyskały sobie prawo obywatelstwa w myśleniu politycznym Trzeciego Świata. Jeszcze kilka lat temu dla liberalnej demokracji nie było alternatywy, ale dzisiaj już tak nie jest. Demokracja przestała uchodzić za niezbędny warunek dobrobytu. A powszechne zwycięstwo kapitalizmu nie musi prowadzić do zwycięstwa demokracji.

Rok 2008 może nas również zmusić do zmiany wyobrażeń na temat przyszłości stosunków transatlantyckich. Ewentualne zwycięstwo Baracka Obamy (czarnego, postępowego i spoza establishmentu) w listopadowych wyborach prezydenckich w USA byłoby dla Europy sygnałem, że Stany Zjednoczone nie są już państwem typu europejskiego - że przestały nim być w dziedzinie priorytetów strategicznych, demografii, wrażliwości społecznej i mentalności nowych elit. Poprzedni rok był jeszcze czasem budowy i odbudowy transatlantyckich mostów, ale podczas gdy zachodnioeuropejskie elity ociepliły swój stosunek do Waszyngtonu, społeczeństwa wschodnioeuropejskie gwałtownie ostygły w swoich uczuciach. Nie tylko wojna w Iraku, ale również misja afgańska jest bardzo niepopularna w tej części Europy. Podział na "nową Europę" i "starą Europę" zanikł.

Tygodnik "Time" na człowieka roku 2007 wybrał rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. Tymczasem w mijającym roku Rosja podważyła fundamenty postmodernistycznego i pozimnowojennego porządku europejskiego. Moskwa wycofała się z układu o uzbrojeniu konwencjonalnym i w gruncie rzeczy zablokowała działalność OBWE. Operacja "sukcesor" rozegrała się zgodnie ze scenariuszem Kremla i od maja Władimir Putin będzie sprawował podwójny urząd premiera Rosji i regenta Dmitrija Miedwiediewa, nowego prezydenta.

Niewielu komentatorów zauważyło, że podstawowym źródłem konfrontacji między Rosją a Unią Europejską nie jest dzisiaj konflikt interesów ani wartości, lecz nieprzystawalność polityczna. Unię Europejską powołano w odpowiedzi na zagrożenia związane z nacjonalizmem i katastrofalną rywalizacją europejskich państw narodowych w pierwszej połowie XX wieku, natomiast rosyjskie myślenie o polityce zagranicznej kształtują zagrożenia epoki postnarodowej i wynikające z rozpadu Związku Radzieckiego. Koszmary europejskie mają swoje korzenie w doświadczeniach lat 30., a koszmary Rosji - w doświadczeniach lat 90.

Wybitny brytyjski historyk Eric Hobsbawm wprowadził pojęcie "krótkiego stulecia". Według jego chronologii XX wiek trwał tylko 75 lat - rozpoczął się w sierpniu 1914 roku w Sarajewie, a skończył w listopadzie 1989 roku w Berlinie. Obecne stulecie (europejskiej wyobraźni kojarzące się w takimi koncepcjami jak "koniec historii", "śmierć państwa narodowego" czy "Ziemia jest płaska") może się okazać niezwykle krótkie. Jakiś przyszły historyk może ocenić, że trwało ono od 1989 do 2008 roku. A zatem witamy w XXII wieku. To może być bardzo długie stulecie.

*Ivan Krastev, bułgarski politolog i analityk spraw międzynarodowych. Przewodniczący Centrum na rzecz Strategii Liberalnych w Sofii, doradzającego w obszarze polityki zagranicznej i wewnętrznej, wykładowca na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie i w Instytucie Remarque’a na Uniwersytecie Nowojorskim

---------------

Socjolog dla DZIENNIKA

sobota 5 stycznia 2008 00:26
Chiny nie wyprzedzą Ameryki

W przeddzień igrzysk olimpijskich w Pekinie pojawiły się obawy, że ewentualny sukces Chin we współzawodnictwie ze światem zachodnim oznacza zwycięstwo autorytaryzmu czy autorytarnego kapitalizmu nad demokracją. To nieprawdziwa teoria. Przede wszystkim dlatego, że Chiny znajdują się w tej chwili w poważnym kryzysie, który utrudnia im przekształcenia polityczne, a tylko te mogłyby zwiększyć chińskie szanse na intensywny rozwój - pisze w DZIENNIKU Jadwiga Staniszkis.

Stany Zjednoczone też borykają się z kryzysem, ale ma on charakter doraźny, wynika ze skumulowania przejściowych trudności energetycznych, kryzysu kredytów hipotecznych i co za tym idzie - wielu instytucji finansowych. Ale kryzys, zwłaszcza dla Amerykanów, jest pojęciem względnym. Stany Zjednoczone w sytuacji załamania koniunktury zazwyczaj dokonują innowacji, również technologicznych, spodziewam się więc, że obecne problemy energetyczne przyspieszą tylko dwa procesy. Z jednej strony integrację z Ameryką Południową, gdzie są duże złoża ropy i gazu (ostatnio włączono np. Peru do strefy wolnego handlu z USA), a z drugiej - badania nad alternatywnymi źródłami energii, przede wszystkim nad paliwem wodorowym.

Kryzysy pogłębiają się zazwyczaj z powodu błędnej reakcji na pierwsze ich symptomy. Natomiast specyfiką Ameryki jest reagowanie racjonalne: przekształcanie w zasoby czegoś, co dotąd było uważane za bezwartościowe. Myślę więc, że staniemy się świadkami kolejnego skoku technologicznego, do którego Ameryka wciąż jest zdolna. Również dzięki zaradności i wysokiej samoorganizacji społeczeństwa.

Obie te cechy są wypadkową republikańskiego systemu politycznego, jaki panuje w USA, który jest inną niż europejska wersją demokracji i który opiera się właśnie na zaufaniu do indywidualnej zaradności, a jednocześnie ogranicza wpływ władz centralnych na życie społeczne i gospodarcze. W systemach autorytarnych czy zbiurokratyzowanej demokracji zaś jest mało miejsca na indywidualną inicjatywę.

Co więcej, USA wypracowały unikalną w skali świata infrastrukturę instytucjonalną nastawioną na innowacje, opartą na powiązaniu uczelni, administracji federalnej i wojska. Aż 40 proc. publicznych środków przeznaczonych na badania naukowe przechodzi przez ręce bardzo kompetentnej National Science Foundation, która kieruje je tam, gdzie istnieje największa szansa na postęp. Kolosalne sumy pieniężne (nieporównywalne do tych, które Unia Europejska zadekretowała w strategii lizbońskiej), zwiększone jeszcze o środki, które do tej pory były absorbowane przez interwencję w Iraku, a wobec prawdopodobnego ograniczenia zaangażowania USA na Bliskim Wschodzie zostaną w kraju, pozwolą Ameryce znaleźć nowe źródła wzrostu. Sądzę zatem, że dzisiejszy kryzys to tylko ostatni spazm przemysłu opartego na tradycyjnych technologiach, w tym wydobywczego i paliwowego. Nadchodzi era nowych technologii i nowych przemysłów. Kryzys Ameryki może się więc stać dla niej wielką szansą.

Natomiast kryzys, w jakim tkwią Chiny, jest znacznie głębszy, bo zdeterminowany systemowo. Formuła gospodarcza Państwa Środka to de facto kapitalizm państwowy oparty na subsydiowaniu. Jest on nastawiony głównie na inwestycje w infrastrukturę, z zaniedbaniem inwestycji w przemysły konsumpcyjne. Gospodarka jest już przegrzana, rośnie inflacja.

Chiny wpadły w błędne koło: z jednej strony mogłyby uruchomić potrzebne środki na przemysł konsumpcyjny, gdyby zdecydowały się sprywatyzować ziemię rolną. Chłopi zyskaliby zdolność kredytową, która zaowocowałaby wzrostem popytu konsumpcyjnego i przesunęłaby istniejące oszczędności w kierunku inwestycji. Oznaczałoby to jednak wydanie przez Pekin wojny lokalnej nomenklaturze partyjnej, która korzystając z nieokreślonej do dziś formuły społecznej własności ziemi, często robi na niej patologiczne interesy. Władze centralne boją się jednak wchodzić w otwarty konflikt z tymi grupami, ponieważ tylko one mają w swych rękach potrzebne na rozwój środki. Zastałe struktury partyjne są co prawda w wyniku kolejnych wyborów sukcesywnie wymieniane, ale dzieje się to bardzo powoli i na poziomie powyżej prowincji wciąż są one bardzo silne. To umacnia antyrozwojowe błędne koło. Sytuacji nie poprawia słaba kondycja centralnego systemu bankowego, który jest w znacznym stopniu pod kreską ze względu na subsydiowanie kapitalizmu państwowego: rok 2008 będzie momentem, w którym zostanie to ujawnione, bo WTO wymusiła od tego roku prywatyzację chińskich banków. Tymczasem czterdzieści procent banków państwowych jest deficytowe.

Trudne położenie Chin pogarsza jeszcze to, że zainwestowały kolosalną sumę 300 mld dolarów w amerykańskie obligacje wojenne po to, by trzymać USA w szachu w sprawie Tajwanu. Boleśnie więc odczują spadek wartości dolara. Pewną alternatywą dla trudnego, jak widać, przejścia do rozwoju opartego na popycie konsumpcyjnym mogą być zbrojenia i w tym kierunku USA popychają Pekin. Wymuszony przez Stany Zjednoczone sojusz wojskowy Australii i Japonii ma spowodować, by chińscy przywódcy skupili się na blokujących rozwój zbrojeniach, a równocześnie utrudnić przekazywanie im najnowszych technologii przez Japończyków. Tak więc Chiny znalazły się w pułapce zbyt długo utrzymywanego kapitalizmu państwowego.

Dlatego chińska gospodarka nie jest dziś groźnym konkurentem dla amerykańskiej. Przepaść między nimi pogłębia i to, że nawet w najmniejszym stopniu nie jest tak innowacyjna jak amerykańska. Chiny i USA dzielą lata świetlne, i to mimo ogromnych inwestycji, jakie Państwo Środka poczyniło w edukację.

Oczywiście w wartościach bezwzględnych wysokość dochodu Chin wygląda imponująco. Dokonał się też ogromny postęp społeczny w stosunku do lat 60., kiedy ludzie umierali z głodu - dziś ten problem nie istnieje. Pojawiają się nawet wysepki wysokich technologii stworzonych w Chinach. Mimo więc że myślowa tradycja chińska pomaga w zrozumieniu sieciowych struktur globalnej gospodarki, Chiny stoją przed kryzysem głębszym niż USA. Nie pomogły ostrzeżenia formułowane od lat, choćby przez byłego premiera Zhu Rongji, który już pod koniec lat 90. namawiał do prywatyzacji ziemi i inwestycji konsumpcyjnych i do reform demokratycznych - czekano z tym zbyt długo. Atak terrorystyczny na WTC w 2001 roku i późniejsze radykalne przekształcenie doktryny wojennej i systemu rządzenia spowodowało, że przywódcy chińscy uznali podjęcie demokratycznych reform za zbyt ryzykowne i sami jeszcze scentralizowali swój system rządzenia. To dodatkowo utrwaliło model kapitalizmu państwowego. Chiny mają małe szanse na przegonienie Ameryki.

Jadwiga Staniszkis

8.1.08

Kradzione tuczy

"Rzeczpospolita", 05.01.2008

Anna Nowacka-Isaksson 05-01-2008, ostatnia aktualizacja 05-01-2008 04:20

Do kogo powinna należeć Srebrna Biblia i zdobyty niegdyś przez Polaków hełm cara Iwana Groźnego? Ekspozycja „Łupy wojenne” w Zbrojowni Królewskiej w Sztokholmie podejmuje kwestię zagrabionych przez Szwecję klejnotów kultury

źródło: livrustkammaren
źródło: livrustkammaren

Armia szwedzka i jej oficerowie przywozili te łupy do kraju z licznych wojen, głównie w latach potęgi państwa (1611 – 1718 r.)

Kiedy pytam rzecznika prasowego Zbrojowni Królewskiej w Sztokholmie Margaretę Berglund Hamngren, czy organizatorzy wystawy nie obawiali się, że ekspozycja może zainspirować kraje, które utraciły swe dobra kultury, do wystąpienia z żądaniami ich zwrotu, odpowiada: – Wzbudzenie debaty na ten kontrowersyjny temat to jeden z celów ekspozycji.

Nie chce jednak odpowiedzieć na pytanie, czy skradzione przez Szwecję przedmioty powinny powrócić do pierwotnych właścicieli. Kiedyś uważała, że zagrabione skarby powinno się oddać. – Przecież to był rabunek – tłumaczy. Później jednak zmieniła zdanie. – Mapa świata uległa wielkim przeobrażeniom. Zegara historii cofnąć się nie da. Byłby to też za skomplikowany proces. Komu należy oddać hełm cara Iwana Groźnego? Wykonali go prawdopodobnie orientalni rzemieślnicy w warsztatach na Kremlu. Czy mamy go zwrócić Polsce? – argumentuje. Polacy przecież sami zdobyli go jako łup wojenny w czasie wielkiej smuty w latach 1611 – 1612.

Niezobowiązani prawem

Podobnie sytuacja się przedstawia ze Srebrną Biblią (Codex Argenteus), której zresztą nie ma na wystawie – biblioteka w Uppsali jej nie wypożycza. Została zrabowana w Pradze podczas wojny 30-letniej. Szwedzka królowa Krystyna darowała ją swojemu bibliotekarzowi. Ten zabrał księgę do Holandii, gdzie kanclerz Szwecji Magnus Gabriel de la Gardie wykupił Biblię i podarował bibliotece uniwersyteckiej w Uppsali. Przed wizytą prezydenta Vaclava Havla w 1990 r. Szwedzi spodziewali się, że Czesi wystąpią z prośbą o oddanie Srebrnej Biblii. Wówczas MSZ i muzea opracowały dokument, w którym znalazła się konkluzja, że Szwecja nie jest zobowiązana prawnie do zwrotu zabytku.

Inaczej sytuacja wyglądała z tzw. Zwojem Polskim (w Polsce nazywanym Zwojem Sztokholmskim). Tę ponadpiętnastometrowej długości akwarelę, przedstawiającą wjazd arcyksiężnej Konstancji Habsburżanki i Zygmunta III z orszakiem do Krakowa w 1605 r., przekazał nam w darze premier Olof Palme, gdy składał w Polsce wizytę w 1974 r. – Polacy zwrócili się do Kancelarii Premiera o oddanie zagrabionego przez Szwedów dzieła – opowiada „Rz” Ove Bring, profesor prawa międzynarodowego przy Wyższej Szkole Obrony. Jednak rząd nie mógł sam decydować o sprawie i spowodował, by z propozycją oddania zwoju wystąpiły Archiwum Krajowe i Zbrojownia Królewska. – To był gest dobrej woli – ocenia Ove Bring. Ten gest zbulwersował jednak środowiska muzealne.

Według niego Czechy mogą wystąpić o zwrot Srebrnej i Diabelskiej Biblii (wypożyczonej tymczasowo na wystawę w Pradze), lecz rząd szwedzki ma prawo odmówić. – Prawdopodobnie powie zresztą „nie” i kwestia będzie zakończona – tłumaczy.

Cenna, pochodząca z XIII w., pisana na pergaminie Diabelska Biblia (Codex Giganteus) została zabrana przez Szwedów ze skarbca cesarza Rudolfa II w czasie wojny 30-letniej. Legenda mówi, że skazany na karę śmierci mnich napisał całą księgę w jedną noc z pomocą diabła. Dlatego na okładce tomu znajduje się jego wizerunek.

Szwedzka specjalność

Dziś branie łupów wojennych jest przestępstwem. Kiedyś jednak grabieże dzieł kultury innych krajów należały do zwyczajów wojennych” – pisze intendent Zbrojowni Królewskiej Barbro Bursell w katologu wystawy. Szwecja nie była jedynym krajem, który grabił dobra kultury, ale żaden inny naród nie czynił tego tak systematycznie i działał zgodnie z planem przez tak długi czas. To tłumaczy, dlaczego Szwecja ma więcej zagrabionych skarbów kultury niż większość krajów.

Innym powodem jest fakt, że w Szwecji, w przeciwieństwie do naszego kraju, w znacznym stopniu udało się uniknąć zawieruch wojennych na własnym terytorium. Ten właśnie argument Szwedzi często wykorzystują, chcąc przekonać cudzoziemców o swoim prawie do zachowania zabytków.

– Gdybyśmy nie splądrowali skarbca w Warszawie, to nikt by dziś nie oglądał hełmu Iwana Groźnego – tłumaczą.

A rabowano wszystko, co mogło się przydać w ubogiej wówczas Szwecji. Kraj był bowiem nie tylko biedny ekonomicznie, ale i kulturalnie. Dzięki rabunkowi skarbów kultury można było ozdobić mizerne, w porównaniu z europejskimi, wnętrza szwedzkich zamków i dworków.

Na początku XVI w. jedyny uniwersytet kraju znajdował się w Uppsali. Nie funkcjonował jednak od czasów reformacji. Zapotrzebowanie na książki było więc ogromne. W kraju działała tylko jedna drukarnia. Z tego względu polowanie na książki stało się „szwedzką specjalnością”. Dlatego Gustaw II Adolf uważał za niezbędne skonfiskowanie biblioteki klasztoru Jezuitów w Rydze w 1621 r.

To wydarzenie zapoczątkowało długi okres, w czasie którego setki małych i dużych bibliotek wywożono do Szwecji.

Za książkami wzdychała królowa Krystyna. „Nie zapomnij przysłać mi biblioteki i tych osobliwych eksponatów, które są w Pradze: to jedyne, na czym mi naprawdę zależy” – brzmiała dyrektywa królowej Krystyny do Hansa Christoffa von Köningsmarka, który otrzymał polecenie zdobycia miasta w 1648 r. I choć napastnikom z północy nie udało się podbić całej Pragi, to łupy wojenne stamtąd pochodzące stanowiły bogactwo równie wielkie jak zdobycze szwedzkiej armii w Polsce.

W ręce Szwedów dostał się słynny skarbiec cesarza Rudolfa.

W 1649 r. do Sztokholmu przypływają okręty wojenne obładowane 780 cennymi łupami. Wśród nich było 470 obrazów, 69 figurek z brązu, Srebrna i Diabelska Biblia, instrumenty astronomiczne, miecz bohatera husyckiego Ziżki (użyty pod Grunwaldem) oraz 131 części majolikowego serwisu, a nawet, na znak zwycięstwa, żywy lew z ogrodu cesarza dla królowej Krystyny.

Ostatnim trofeum, jakie Szwedzi zdobyli, była teczka Napoleona z czerwonej skóry. Teczka, którą można podziwiać na wystawie, służyła cesarzowi do przechowywania gazet i dokumentów. Przedmiot znaleźli Szwedzi po bitwie pod Lipskiem w 1813 r. Rok później kongres wiedeński nie uznał skonfiskowania skarbów kultury przez Napoleona. Francja musiała wówczas wiele przedmiotów zwrócić innym krajom. Rabowania i transferu własności kulturowych zakazała następnie deklaracja brukselska w 1874. W 1899 r. na konferencji pokojowej w Hadze postanowiono, że „historyczne pamiątki, dzieła sztuki czy przedmioty naukowe” powinny być chronione przed zniszczeniem, konfiskatą czy grabieżą.

Róg ostatniego tura

Krajem, który Szwedzi plądrowali dokładnie i bezwzględnie, była Polska, jednak zdobycze z naszego terytorium mimo znacznej liczebności zagrabionych skarbów nie zdominowały wystawy.

Profesor Andrzej Rottermund, dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie, napisał w katalogu do muzealnej ekspozycji, że spis inwentarza sztokholmskiego zamku z 1656 r. ujawnia, że z Warszawy do Sztokholmu przewieziono aż 200 obrazów, 20 tureckich dywanów, 28 tureckich namiotów, meble, przedmioty z brązu, porcelanę chińską, rękopisy, marmur, tekstylia. Z samego zamku Lubomirskich w Wiśniczu Szwedzi wywieźli 150 karoc z łupami.

Wśród zdobycznych przedmiotów prezentowanych na wystawie warto wymienić łupy zrabowane przez żołnierzy Karola X Gustawa (1622 – 1660). Żaden król nie wojował i nie rabował z taką zajadłością jak on. Z zagrabionych przez armię Karola X Gustawa skarbów na wystawie wyeksponowano hełmy i tarcze. Pochodzą one m.in. ze zbiorów Zygmunta II Augusta, rozmiłowanego zresztą bardziej w pięknych strojach i precjozach niźli w sztuce wojennej. Na jednej z tarcz wykuta została scena z Rzymianinem Scaevolą, który na dowód męstwa wkłada rękę w ogień. Inną, pochodzącą z 1548 r., artysta z Augsburga, Jörg Sorg udekorował pozłacanymi girlandami liści i instrumentami muzycznymi. Interesująca jest wykonana we Włoszech tarcza drewniana z końca XVI w. z wytłoczonym na skórze godłem państwowym Polski i wizerunkiem Zygmunta Augusta.

Wiele cennych przedmiotów wiąże się z Zygmuntem III. Wśród nich siodło woźnicy używane w sześciokonnym zaprzęgu do królewskiej karocy króla, którą uroczyście wjechał do Krakowa w 1605 r., i części uprzęży z herbami Polski, Litwy, Szwecji i dynastii Wazów. Na szczególną uwagę zasługuje oprawiony w pozłacane srebro róg ostatniego tura Europy z 1620 r. – dar starosty sochaczewskiego Stanisława Radziejowskiego dla Zygmunta III Wazy. Ten cenny przedmiot z królewskiego skarbca w Warszawie dostał się w ręce szwedzkich najeźdźców, m.in. razem z szablami, popiersiem Jana Kazimierza, ornatami i z wieloma innymi klejnotami kultury.

Na ekspozycji można oglądać wiele militariów związanych z osobą Władysława IV i jego pierwszej żony Anny Habsburżanki. Wśród przedmiotów duże zainteresowanie wzbudzają wykonane w Mediolanie paradne zbroje, francuski hełm i miecz Władysława IV, który król otrzymał od papieża Urbana VIII jako nagrodę za odwagę w walkach z Turkami.

Jedna ze zbroi Władysława ma rozmiar wskazujący na to, że królewicz miał około dziesięciu lat, kiedy paradował w niej na oficjalnych wystąpieniach we dworze. Ta grawerowana pozłacana, ozdabiana ornamentyką pnączy liści, nagich postaci i trofeów zbroja należy do unikatów. Na całym świecie bowiem zachowało się jedynie ok. 100 dziecięcych rynsztunków.

Religijne czystki

Niezwykle dużą część łupów wojennych z Polski stanowią księgozbiory. Lars Munkhammar w katalogu wystawy „Łupy wojenne” sądzi, że oprócz zasilenia bibliotek szwedzkich można w przypadku rabunku książek mówić w pewnym sensie o religijnych czystkach. Największymi wrogami dla Gustawa Adolfa byli katolicy, a przede wszystkim jezuici (nazywani „pomiotem żmij”). Król plądrował ich biblioteki z widocznym uczuciem satysfakcji i lubością. W 1626 r. Szwedzi skonfiskowali bibliotekę kolegium jezuickiego w Braniewie na Warmii. Wśród łupów znajdował się egzemplarz dzieła Kopernika „De revolutionibus” z 1543 r. Dzień później splądrowali zbiory wielu bibliotek we Fromborku, w tym biblioteki przy katedrze. Ponieważ Kopernik przekazał w testamencie cały swój zbiór diecezji warmińskiej, wiele książek, które do niego należały, wpadło w ręce Szwedów właśnie w czasie plądrowania biblioteki we Fromborku.

Bogactwo literatury kopernikańskiej w Szwecji opisuje powstały w 1914 r. raport „Bibliotheca Copernicana”. Wynika z niego, że z 46 tomów kopernikańskich z notatkami astronoma aż 39 znajduje się w bibliotece uniwersyteckiej w Uppsali, dwie w uppsalskiej bibliotece Obserwatorium Astronomicznego i jedna w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie.

Obecnie owe złupione rękopisy i druk są obiektem polsko-szwedzkich projektów naukowych.

Szwedzi uważają, że jeżeli takie zabytki jak Diabelska Biblia były tu przez 350 lat, to przez zasiedzenie należą do Szwecji. To zresztą zdecydowanie bardziej kwestia moralności i dobrej woli niż prawa.

Źródło : Rzeczpospolita