9.1.08

Dwugłos o przyszłości Chin i USA

Bułgarski politolog dla DZIENNIKA

środa 2 stycznia 2008 01:32
Krastev: Chiny zawładną wyobraźnią świata

Niewykluczone, że w rozpoczętym właśnie roku społeczeństwa europejskie zostaną zmuszone do zmiany wyobrażeń o świecie, w którym żyjemy. Olimpiada w Pekinie będzie punktem zwrotnym, sygnalizującym przejście ze świata europocentrycznego do świata azjocentrycznego - pisze w DZIENNIKU bułgarski politolog Ivan Krastev.

Bo podczas tych igrzysk przeciętny Europejczyk dowie się, że w 2007 roku ponad połowa światowej odzieży i obuwia miała na etykietce napis "Made in China", że w Chinach powstała większość światowych komputerów oraz że Państwo Środka zużyło 40 proc. światowego cementu, 40 proc. węgla, 30 proc. stali i 12 proc. energii. Szanghaj rozbudowuje się w tak szaleńczym tempie, że co dwa tygodnie trzeba wydawać nowy plan miasta. Jednym słowem, Chiny zawładną wyobraźnią świata.

Podsumowując ubiegły rok, większość komentatorów skupi się zapewne na sukcesie traktatu lizbońskiego, zwycięstwie Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich we Francji i porażce populistycznej prawicy w Polsce. Traktat lizboński przywrócił Unii Europejskiej zdolność sprawnego funkcjonowania. Dzięki zwycięstwu Sarkozy’ego Francja ponownie zasiadła za kierownicą Europy. A dzięki porażce populistycznej prawicy Polska znowu stała się normalnym uczestnikiem europejskiego życia politycznego.

W minionym roku gospodarka europejska radziła sobie zupełnie przyzwoicie, ale nastroje społeczne były nieproporcjonalnie kiepskie. Według The Voice of the People 2007 (największego sondażu światowej opinii publicznej) Unia Europejska była najbardziej akceptowanym mocarstwem. A Al-Kaida, mimo powtarzanych regularnie gróźb, nie zdołała przeprowadzić w Europie żadnego zamachu.

Obywatele Europy prawdopodobnie skoncentrują się jednak na nowych obawach i zagrożeniach, które przyniósł ze sobą rok 2007. Żywność zdrożała, ceny ropy stały się bardziej nieprzewidywalne i Europejczycy stanęli przed następującym dylematem: aby zachować konkurencyjność, musimy albo więcej pracować, albo otworzyć się na imigrację.

Tymczasem zarówno do komentatorów, jak i zwykłych szarych obywateli zbyt powoli dociera to, że w ubiegłym roku wydarzyło się coś o wiele ważniejszego: liberalna demokracja straciła monopol w politycznym imaginarium świata, a chiński kapitalizm jednopartyjny i kremlowska suwerenna demokracja zyskały sobie prawo obywatelstwa w myśleniu politycznym Trzeciego Świata. Jeszcze kilka lat temu dla liberalnej demokracji nie było alternatywy, ale dzisiaj już tak nie jest. Demokracja przestała uchodzić za niezbędny warunek dobrobytu. A powszechne zwycięstwo kapitalizmu nie musi prowadzić do zwycięstwa demokracji.

Rok 2008 może nas również zmusić do zmiany wyobrażeń na temat przyszłości stosunków transatlantyckich. Ewentualne zwycięstwo Baracka Obamy (czarnego, postępowego i spoza establishmentu) w listopadowych wyborach prezydenckich w USA byłoby dla Europy sygnałem, że Stany Zjednoczone nie są już państwem typu europejskiego - że przestały nim być w dziedzinie priorytetów strategicznych, demografii, wrażliwości społecznej i mentalności nowych elit. Poprzedni rok był jeszcze czasem budowy i odbudowy transatlantyckich mostów, ale podczas gdy zachodnioeuropejskie elity ociepliły swój stosunek do Waszyngtonu, społeczeństwa wschodnioeuropejskie gwałtownie ostygły w swoich uczuciach. Nie tylko wojna w Iraku, ale również misja afgańska jest bardzo niepopularna w tej części Europy. Podział na "nową Europę" i "starą Europę" zanikł.

Tygodnik "Time" na człowieka roku 2007 wybrał rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. Tymczasem w mijającym roku Rosja podważyła fundamenty postmodernistycznego i pozimnowojennego porządku europejskiego. Moskwa wycofała się z układu o uzbrojeniu konwencjonalnym i w gruncie rzeczy zablokowała działalność OBWE. Operacja "sukcesor" rozegrała się zgodnie ze scenariuszem Kremla i od maja Władimir Putin będzie sprawował podwójny urząd premiera Rosji i regenta Dmitrija Miedwiediewa, nowego prezydenta.

Niewielu komentatorów zauważyło, że podstawowym źródłem konfrontacji między Rosją a Unią Europejską nie jest dzisiaj konflikt interesów ani wartości, lecz nieprzystawalność polityczna. Unię Europejską powołano w odpowiedzi na zagrożenia związane z nacjonalizmem i katastrofalną rywalizacją europejskich państw narodowych w pierwszej połowie XX wieku, natomiast rosyjskie myślenie o polityce zagranicznej kształtują zagrożenia epoki postnarodowej i wynikające z rozpadu Związku Radzieckiego. Koszmary europejskie mają swoje korzenie w doświadczeniach lat 30., a koszmary Rosji - w doświadczeniach lat 90.

Wybitny brytyjski historyk Eric Hobsbawm wprowadził pojęcie "krótkiego stulecia". Według jego chronologii XX wiek trwał tylko 75 lat - rozpoczął się w sierpniu 1914 roku w Sarajewie, a skończył w listopadzie 1989 roku w Berlinie. Obecne stulecie (europejskiej wyobraźni kojarzące się w takimi koncepcjami jak "koniec historii", "śmierć państwa narodowego" czy "Ziemia jest płaska") może się okazać niezwykle krótkie. Jakiś przyszły historyk może ocenić, że trwało ono od 1989 do 2008 roku. A zatem witamy w XXII wieku. To może być bardzo długie stulecie.

*Ivan Krastev, bułgarski politolog i analityk spraw międzynarodowych. Przewodniczący Centrum na rzecz Strategii Liberalnych w Sofii, doradzającego w obszarze polityki zagranicznej i wewnętrznej, wykładowca na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie i w Instytucie Remarque’a na Uniwersytecie Nowojorskim

---------------

Socjolog dla DZIENNIKA

sobota 5 stycznia 2008 00:26
Chiny nie wyprzedzą Ameryki

W przeddzień igrzysk olimpijskich w Pekinie pojawiły się obawy, że ewentualny sukces Chin we współzawodnictwie ze światem zachodnim oznacza zwycięstwo autorytaryzmu czy autorytarnego kapitalizmu nad demokracją. To nieprawdziwa teoria. Przede wszystkim dlatego, że Chiny znajdują się w tej chwili w poważnym kryzysie, który utrudnia im przekształcenia polityczne, a tylko te mogłyby zwiększyć chińskie szanse na intensywny rozwój - pisze w DZIENNIKU Jadwiga Staniszkis.

Stany Zjednoczone też borykają się z kryzysem, ale ma on charakter doraźny, wynika ze skumulowania przejściowych trudności energetycznych, kryzysu kredytów hipotecznych i co za tym idzie - wielu instytucji finansowych. Ale kryzys, zwłaszcza dla Amerykanów, jest pojęciem względnym. Stany Zjednoczone w sytuacji załamania koniunktury zazwyczaj dokonują innowacji, również technologicznych, spodziewam się więc, że obecne problemy energetyczne przyspieszą tylko dwa procesy. Z jednej strony integrację z Ameryką Południową, gdzie są duże złoża ropy i gazu (ostatnio włączono np. Peru do strefy wolnego handlu z USA), a z drugiej - badania nad alternatywnymi źródłami energii, przede wszystkim nad paliwem wodorowym.

Kryzysy pogłębiają się zazwyczaj z powodu błędnej reakcji na pierwsze ich symptomy. Natomiast specyfiką Ameryki jest reagowanie racjonalne: przekształcanie w zasoby czegoś, co dotąd było uważane za bezwartościowe. Myślę więc, że staniemy się świadkami kolejnego skoku technologicznego, do którego Ameryka wciąż jest zdolna. Również dzięki zaradności i wysokiej samoorganizacji społeczeństwa.

Obie te cechy są wypadkową republikańskiego systemu politycznego, jaki panuje w USA, który jest inną niż europejska wersją demokracji i który opiera się właśnie na zaufaniu do indywidualnej zaradności, a jednocześnie ogranicza wpływ władz centralnych na życie społeczne i gospodarcze. W systemach autorytarnych czy zbiurokratyzowanej demokracji zaś jest mało miejsca na indywidualną inicjatywę.

Co więcej, USA wypracowały unikalną w skali świata infrastrukturę instytucjonalną nastawioną na innowacje, opartą na powiązaniu uczelni, administracji federalnej i wojska. Aż 40 proc. publicznych środków przeznaczonych na badania naukowe przechodzi przez ręce bardzo kompetentnej National Science Foundation, która kieruje je tam, gdzie istnieje największa szansa na postęp. Kolosalne sumy pieniężne (nieporównywalne do tych, które Unia Europejska zadekretowała w strategii lizbońskiej), zwiększone jeszcze o środki, które do tej pory były absorbowane przez interwencję w Iraku, a wobec prawdopodobnego ograniczenia zaangażowania USA na Bliskim Wschodzie zostaną w kraju, pozwolą Ameryce znaleźć nowe źródła wzrostu. Sądzę zatem, że dzisiejszy kryzys to tylko ostatni spazm przemysłu opartego na tradycyjnych technologiach, w tym wydobywczego i paliwowego. Nadchodzi era nowych technologii i nowych przemysłów. Kryzys Ameryki może się więc stać dla niej wielką szansą.

Natomiast kryzys, w jakim tkwią Chiny, jest znacznie głębszy, bo zdeterminowany systemowo. Formuła gospodarcza Państwa Środka to de facto kapitalizm państwowy oparty na subsydiowaniu. Jest on nastawiony głównie na inwestycje w infrastrukturę, z zaniedbaniem inwestycji w przemysły konsumpcyjne. Gospodarka jest już przegrzana, rośnie inflacja.

Chiny wpadły w błędne koło: z jednej strony mogłyby uruchomić potrzebne środki na przemysł konsumpcyjny, gdyby zdecydowały się sprywatyzować ziemię rolną. Chłopi zyskaliby zdolność kredytową, która zaowocowałaby wzrostem popytu konsumpcyjnego i przesunęłaby istniejące oszczędności w kierunku inwestycji. Oznaczałoby to jednak wydanie przez Pekin wojny lokalnej nomenklaturze partyjnej, która korzystając z nieokreślonej do dziś formuły społecznej własności ziemi, często robi na niej patologiczne interesy. Władze centralne boją się jednak wchodzić w otwarty konflikt z tymi grupami, ponieważ tylko one mają w swych rękach potrzebne na rozwój środki. Zastałe struktury partyjne są co prawda w wyniku kolejnych wyborów sukcesywnie wymieniane, ale dzieje się to bardzo powoli i na poziomie powyżej prowincji wciąż są one bardzo silne. To umacnia antyrozwojowe błędne koło. Sytuacji nie poprawia słaba kondycja centralnego systemu bankowego, który jest w znacznym stopniu pod kreską ze względu na subsydiowanie kapitalizmu państwowego: rok 2008 będzie momentem, w którym zostanie to ujawnione, bo WTO wymusiła od tego roku prywatyzację chińskich banków. Tymczasem czterdzieści procent banków państwowych jest deficytowe.

Trudne położenie Chin pogarsza jeszcze to, że zainwestowały kolosalną sumę 300 mld dolarów w amerykańskie obligacje wojenne po to, by trzymać USA w szachu w sprawie Tajwanu. Boleśnie więc odczują spadek wartości dolara. Pewną alternatywą dla trudnego, jak widać, przejścia do rozwoju opartego na popycie konsumpcyjnym mogą być zbrojenia i w tym kierunku USA popychają Pekin. Wymuszony przez Stany Zjednoczone sojusz wojskowy Australii i Japonii ma spowodować, by chińscy przywódcy skupili się na blokujących rozwój zbrojeniach, a równocześnie utrudnić przekazywanie im najnowszych technologii przez Japończyków. Tak więc Chiny znalazły się w pułapce zbyt długo utrzymywanego kapitalizmu państwowego.

Dlatego chińska gospodarka nie jest dziś groźnym konkurentem dla amerykańskiej. Przepaść między nimi pogłębia i to, że nawet w najmniejszym stopniu nie jest tak innowacyjna jak amerykańska. Chiny i USA dzielą lata świetlne, i to mimo ogromnych inwestycji, jakie Państwo Środka poczyniło w edukację.

Oczywiście w wartościach bezwzględnych wysokość dochodu Chin wygląda imponująco. Dokonał się też ogromny postęp społeczny w stosunku do lat 60., kiedy ludzie umierali z głodu - dziś ten problem nie istnieje. Pojawiają się nawet wysepki wysokich technologii stworzonych w Chinach. Mimo więc że myślowa tradycja chińska pomaga w zrozumieniu sieciowych struktur globalnej gospodarki, Chiny stoją przed kryzysem głębszym niż USA. Nie pomogły ostrzeżenia formułowane od lat, choćby przez byłego premiera Zhu Rongji, który już pod koniec lat 90. namawiał do prywatyzacji ziemi i inwestycji konsumpcyjnych i do reform demokratycznych - czekano z tym zbyt długo. Atak terrorystyczny na WTC w 2001 roku i późniejsze radykalne przekształcenie doktryny wojennej i systemu rządzenia spowodowało, że przywódcy chińscy uznali podjęcie demokratycznych reform za zbyt ryzykowne i sami jeszcze scentralizowali swój system rządzenia. To dodatkowo utrwaliło model kapitalizmu państwowego. Chiny mają małe szanse na przegonienie Ameryki.

Jadwiga Staniszkis

Brak komentarzy: